W pierwszej ciąży czytałam wiele o akcji rodzić po ludzku, o tym jak to pozycja leżąca jest niewskazana i że nacinanie nie jest konieczne jeśli się odpowiednio poprowadzi poród. W trójmiejskich szpitalach panowały jednak stare standardy (w 2008 roku), jedyną alternatywą był Puck, a to trochę daleko by z bólami jechać.
Minęły 2 lata i przyszło mi rodzić w Warszawie. Tu wybór jest znacznie większy, dużo szpitali, a i standardy inne. Nasza decyzja padła na dość popularny szpital św. Zofii w Warszawie, szczycący się porodami zgodnymi z naturą. Dostać się tam niełatwo, ostrzegali na forach, no i zastaliśmy kartkę „Od 21 czerwca nie przyjmujemy nowych pacjentek„.
Okazało się, że jednak mnie przyjmą tylko nie wiadomo czy będzie dla mnie miejsce w sali czy na korytarzu :/. Zaryzykowaliśmy. W takim szpitalu można zostawić dużo pieniędzy- znieczulenie, pojedyncza sala porodowa i sala na oddziale,własną położna itp. My wybraliśmy wersje free.
Tak więc wylądowałam w 2-osobowej sali porodowej. Pomimo to było całkiem kameralnie, sala przyjemna (orzechowa), łóżka oddzielone parawanami, cisza i spokój (zdecydowanie przyjemniej niż w pojedynczej sali porodowej w szpitalu wojewódzkim Gdańsku, gdzie wciąż były otwarte drzwi na korytarz). Oczywiście kładłam się tylko na czas badania, poza tym polecano mi chodzenie i skakanie na piłce, bo nie ma lepszej pozycji niż pionowa.
Położna co jakiś czas przychodziła się zapytać jak się czuje, czy czegoś nie trzeba. Jako środek przeciwbólowy dostawałam gorący magiczny groszek, który był na prawdę skuteczny. Tu nikt nie komentował, że za długo zajmuje sale, że może przyspieszyć. Wszystko miało iść naturalnym rytmem. Dopiero po 2 godzinach, gdy pomimo rozwarcia 9 cm pęcherz płodowy wciąż miał się dobrze, położna zaproponowała mi przebicie pęcherza.
Potem akcja potoczyła się szybko. Resztkami sił uniosłam się na kolana i łokcie, i czekałam aż natura zrobi swoje. Moje zadanie polegało na tym żeby… Nie przeć – a to wcale nie takie łatwe, bo mięśnie same chcą się napiąć. Tak więc było dużo dmuchania świeczek, aż wreszcie mały wyskoczył na świat. Ja mogłam się położyć z małym na brzuszku, następnie tatuś dokonał uroczystego odcięcia pępowiny. Po dłuższej chwili nastąpił samoczynny poród łożyska, po czym położna zaczęła operacje kończące. Troszeczkę pękłam- cóż, Damian nie należał do maluszków. Krótkie szycie i było po wszystkim, bez porównania z półgodzinnym haftowaniu po Kindze.
Po ponad 4 h mały został wzięty na oględziny – mierzenie, ważenie itp., a ja mogłam skorzystać z wanny znajdującej się bezpośrednio w sali. Położna w każdej chwili służyła pomocą, chociaż czułam się bardzo dobrze. Odświeżona byłam jak nowonarodzona, pełna sił, lżejsza o te 10 kg i szczęśliwa, że te najgorsze chwile mam za sobą.
Dopiero wieczorem znalazło się dla mnie miejsce na sali 4-osobowej z łazienką – co za wygoda podczas opieki nad noworodkiem. Towarzystwo bardzo sympatyczne, chociaż w nocy maluchy dawały koncert i niemała duchota się robiła przy 8 duszyczkach w jednym pomieszczeniu.
Drugiego dnia już nie czułam, że rodziłam. Jedynie ręka mnie bolała po wenflonie, po którym pozostał wielki siniak.
A co jeszcze:
- nikt tu nawet nie wspominał o lewatywie
- w czasie porodu można jeść i pić jeśli ma się ochotę
- dzieci nie są odszlamiane, tylko jeśli odksztuszanie sprawia im wiele problemu i często ulewają wodami płodowymi, wówczas można prosić o pomoc na oddziale noworodkowym
- na oddziale obowiązuje zakaz stosowania smoczków
- jeśli dziecko wymaga dokarmienia otrzymuje mleko ze strzykawki, nie z butelki, by nie zaburzać prawidłowego ssania
Jeszcze do tego wszystkiego brakuje mi propagowania naturalnej higieny niemowląt, ale może kiedyś. Jak na razie chyba nie jest to zbyt popularne w Polsce.